Zaczęło się od zapomnianego paszportu z Rzeszowa. Bo kto by pomyślał, że na Ukrainę nie można na dowód! A właśnie.. Nie można. Na szczęście przesyłki konduktorskie pkp działają 24h/dobę, więc z tym problemem mimo konieczności wstania bardzo, bardzo wcześnie rano, spokojnie się uporaliśmy.Polski autobus jak na warunki kresowe był niezwykle komfortowy - przez całą drogę na ostatnią chwilę ściągałam jakiś przewodnik na pdfa na komórkę, co by dowiedzieć się jeszcze czegoś nowego. Dojazd do granicy ogólnie nie stanowił większego porblemu. Później zaczęła się komedia.Kiedy doszliśmy do przejścia myśleliśmy, że ludzi wcale nie jest tak dużo. Niestety okazało się, że taka grupa ludzi to JUŻ dużo. No iiii..... 2h stracone na staniu w kolejce patrząc się na radosne stare ukrainki upychające sobie mięso do spodni.
Kiedy dotarliśmy już do Medyki uderzyła nas z niesamowitą mocą nagła zmiana klimatu otoczenia. Chodniki jakieś brudniejsze, wszystko jakieś takie mniej zorganizowane i cyrylica. Mimo rzekomej niechęci Ukraińców do języka rosyjskiego, byli bardzo uprzejmi. Panowie z łańcuchami na szyi w mercedesie nawet proponowali nam wspólną przejażdżkę do Lwowa. Oczywiście "za darmo" ;)
Kiedy dotarliśmy na "marszrutkowy" przystanek nagle okazało się, że jest jeszcze jedna rzecz, o której na śmierć zapomnieliśmy-uwaga-różnica czasu! No i nagle okazało się, że mamy godzinę w plecy.
To, że na początku napisałam o komforcie polskiego autobusu było jak najbardziej zamierzone. Ukraińska "marszrutka" była rozsypującą się, pięćdziesięcioletnią maszyną w kształcie małego autobusu. Mimo paru wad natury hmmm. konstrukcyjnej atmosfera-genialna :)
Droga według kierowcy miała trwać tylko godzinkę. Trwała prawie trzy. Jednak ukraińskie wioseczki to istne cudo. Małe domki ze skrzynkami gazowymi na zewnątrz + rury gazowe metr nad ziemią - widok, który niezwykle nas zdziwił. Do tego owce przechodzące przez ulicę z jednej łąki na drugą i już mamy definicję drogi do Lwowa. (Justynka jako niemówiąca po rosyjsku całą drogę uczyła się czytać. Jakże to już później irytowało resztę "załogi"! xdd)
We Lwowie plan wyglądał mniej więcej tak:
dworzec (jednak to nie to co Wiedeń, ale równie ładny)
Opera (jak dużym zbiegiem okoliczności może być spotkanie znajomego Krakowa właśnie tam? :) )
Starówka + czarna kamienica i te sprawy (nie to nieprawda, że starówka Lwowa jest podobna do Rynku w Krakowie!!!!)
Katedra, niestety bez kaplicy Boimów, zamknęli ją piętnaście minut przed naszym przyjściem..
Kościół świętych Piotra i Pawła i klasztor Jezuitów
Kościół Bożego Ciała
Katedra Ormiańska
Katedra Łacińska (Polska), w której dostałam przeuroczy fartuszek w kwiatki ze względu na zbyt krótkie spodenki xd
plac Mickiewicza
McDonald :)
Powrót wyszedł bardzo deszczowo. W kiosku wydaliśmy ostatnie hrywny na soki, które na Ukrainie są PYSZNE, zdecydowanie godne polecenia. Jak tylko wsiedliśmy do marszrutki zaczęło padać. Medyka przywitała nas na szczęście tylko błyskawicami. Prawdziwa burza zaczęła się dopiero jak biegliśmy do autobusu (już polskiego) i była z nami już do końca.
Okrutnie żałuję, że uniwersytet, cmentarz i skanseny nas ominęły, ale mam nadzieję, że wszystko jest do nadrobienia.
Na Ukrainie na pewno ostatni raz nie byłam, a na wakacje 2012 zapowiadają się prawdopodobnie Gorgony, także Ukraino - jeszcze powrócę!